Great Lakes Gravel oczami Górnika

Tegoroczny sezon MTB rozpoczął się dla mnie wyjątkowo późno i wyjątkowo też… zakończył przed czasem. Nie chcąc rezygnować jednak z rywalizacji w tym sezonie zastanowiłem się na szybko jakie mam jeszcze możliwości sprawdzenia się z innymi. W głowie zapaliła się lampka: Za 3 tygodnie Paweł Kuflikowski organizuje na Mazurach drugą już edycję Great Lakes Gravel. Szybki, wieczorny telefon do Kufla, kilka pytań: z czym? a po co? a dlaczego? a jak? Wyjaśnił i dał do zrozumienia, że to jest chyba to czego w tej chwili rowerowo i sportowo potrzebuję. Coś innego i zupełnie dla mnie nowego. Tym, którzy nie do końca wiedzą przypomnę GLG to gravelowy (choć można startować również na innych rowerach napędzanych siłą mięśni – ja startowałem na przełaju) wyścig Ultra na dystansie 484 kilometrów i przeszło 4000 m w pionie. Do przejechania sporo, a czasu na przygotowanie do imprezy mało. Ok, kilka dni przed rozmową z Pawłem zrobiłem fitting w Pruszkowie u Wojtka Kutyły. Przyjmijmy, że jest to krok w przygotowaniach. W międzyczasie zakupiłem nowe koła (planowałem taką inwestycję już od jakiegoś czasu, a decyzja o GLG przyśpieszyła tę zakupową), nową kierownicę , nową owijkę, torbę na kierownicę i zestaw toreb oraz dwa koszyki carbonowe z możliwością wkładania bidonu od boku. Pisząc to staram się błyskawicznie wymazać sumę kwot jakie poszły na te przyjemności…

Jeżeli chodzi o moje „przygotowania” w liczbach to (ze Stravy) 3 tygodnie do GLG: 240 kilometrów/10 h 47 min/1194 m

2 tygodnie do GLG: 335 kilometrów/14 h 35 min/1081 m

1 tydzień do GLG: 185 kilometrów/9h 5 min/2502 m

W poniedziałek w tygodniu poprzedzającym debiut pojawiłem się w u Pawła Wieczorka mojego fizjoterapeuty na szybkie sprawdzenie i rozluźnienie tego i owego , a następnego dnia u Jagody Podkowskiej, mojej dietetyczki, która rozpisała mi cały plan żywieniowy na tę okazję. Ten tydzień to również masa rozkminek względem pogody: czy powinienem mieć błotniki, a jeśli tak to gdzie je kupić, żeby pasowały [na dzień przed wyjazdem), czy powinienem mieć spodnie wodoodporne, skarpety wodoodporne, ochraniacze na buty…? Koniec końców zakupiłem ochraniacze… nie przydały się.
Przed wyjazdem Edyta ugotowała mi spoooro makaronu, przekąsek z książki Jagody Bike&Cook, pożyczyłem busa od Teścia, zabrałem jednego współtowarzysza podróży i ruszyłem w kierunku Mazur.

Po dojechaniu na miejsce, byłem pierwszym z „domowników” na kwaterze. Samo odnalezienie klucza schowanego przez gospodynię było już nie lada wyczynem.

Zostawiłem samochód, poszedłem się przywitać, podpisać oświadczenie, odebrać pakiet. Szybko rozejrzałem się po pięknej i spokojnej okolicy nad Jeziorem Dadaj. Wieczorem odprawa, a po niej szybko udałem się do wyrka. Start o 8 rano, więc budzik ustawiłem na 5:30, żeby odpowiednio wcześnie skonsumować tradycyjnie owsiankę.

Przyznam szczerze, że towarzyszył mi niemały stres. Nie wiedziałem co ten wyścig przyniesie, jak się potoczy, jak zniesie go mój organizm, czy dam radę jechać całą noc tak jak to sobie zaplanowałem. Nie brałem pod uwagę scenariusza, w którym zmuszony byłbym do noclegu.

Zanim ruszymy na trasę napiszę szybko co ze sobą zabrałem.

Na kierownicy mojego Treka Boone’a kierowniczka JackPack, a w niej pokrowiec przeciwdeszczowy, pieniądze, jakieś jedzonko i kilka porcji izo, kupione w Auchan za 3 złote okulary robocze na noc. Top Tupe: powerbank, telefon, kabelki, najmocniejsze Hallsy na noc (czytałem na jakimś blogu, że to dobry patent kiedy oczy się kleją) jak było miejsce to na żele i batony + jakiś szot z guaraną (nie był potrzebny). Frame pack: Po jednej stronie pompka i uszczelniacz, czapka pod kask i rękawiczki jak się zrobi chłodniej + komin, po drugiej przekąski (jedzenia miałem tyle, że mógłbym pewnie całość na tym pojechać). Torba podsiodłowa: multitool, kurtka przeciwdeszczowa, ochraniacze na buty. Kieszonki w koszulce: kamizelka, nogawki na kolana, rękawki, żele. Spoooro tego. Z perspektywy czasu za dużo.

Pierwotnie miałem jechać z Tomkiem Szczęsnym, którego poznałem przed paroma laty na BikeAdventure. Od jakiegoś czasu bawi się w gravelowe ultra, dał mi parę przydatnych wskazówek. Ostatecznie Tomek nie stanął na starcie z powodu urazu, którego nabawił się niedługo przed GLG. Przepisałem się więc do grupy z Grzegorzem Strojnym, którego poznałem na Instagramie Runo i też mi sporo podpowiedział.

Ruszyliśmy punktualnie o 8. Szóstka zawodników, tempo od samego początku… Ogień!

Bardzo mocno. Za mocno. Odpuszczam. To jest 484 kilometrów, a nie kilkadziesiąt. Trójka nam ucieka, a ja zostaję z Grześkiem i Przemkiem. Od tej pory stanowimy „jedność” i jedziemy swoje. Tempo cały czas jest mocne, zerkam na Garmina, a tam średnia moc w okolicach 240 Watów. Chłopaki mocno zdziwieni, ale dobrze się czują. Ja wiem, że taka jazda dłuuugo nie potrwa. Nie przejmujemy się tym jakoś. Grzesiek z Przemkiem mają duże doświadczenie i mają wszystko niemal perfekcyjnie zaplanowane. Trasę podzielili na kilka postojów z dokładnym rozpisaniem kilometrów, na których zamierzają stanąć. Przed wyścigiem w głowie układałem sobie różne scenariusze, w tym momencie stwierdzam, że będę się trzymał ich taktyki. Pierwszy postój to 130 kilometr, sklep Lewiatan w jakimś małym miasteczku. Wskakuję na szybko, biorę żelki, colę i 1,5 litra wody, które rozrabiam z izotonikiem, który mam rozporcjowany w torebkach. Szybkie uzupełnienie i lecimy dalej. Po 6 h jazdy jestem zdziwiony, że tyle już jedziemy, a ja się czuję jakbyśmy jechali dopiero ze 2. Grzesiek mówi, że spokojnie, i że później zacznie się dłużyć. Kolejny postój to stacja benzynowa na dystansie, który już ma 2 z przodu. Stacja benzynowa Huzar, na którą trzeba było lekko odbić z trasy. Biorę czekoladę, wodę 1,5 litra. Nachodzi mnie ochota na coś innego niż zdrowe przekąski, żele i batony. Zrobiło się troszkę już zbyt monotonnie, potrzebuję zmiany. Zamawiam dużego hot doga. Pani kasjerka najpierw ma problemy z nabiciem produktów na kasę (przypomina mi się scena z Wojny Polsko-Ruskiej: „Lej te colę…”, a później gdy pytam czy nie pogoni mnie po tym hot dogu, z zawahaniem w głosie odpowiada „no nie powinnoooo”. No dobra, jestem optymistą plus raczej mam odporny brzuszek.

Ruszamy. Kolejne asfalty, piękne szutry, wielkie połacie pól kukurydzy, jeziora zostają w tyle. Prawda jest taka, że jak lecisz naprawdę solidnym tempem to niestety, ale nie bardzo masz możliwość, ochotę i okazję zwracać na te wszystkie smaczki uwagę. Aaaa! Podjazd, a raczej podejście pod stok narciarski, tego nie da się zapomnieć. To jest niestety chyba minus takiej formy udziału. Są też oczywiście tacy uczestnicy co zabierają ze sobą śpiwory, namioty i celebrują dosłownie każdy kilometr (może kiedyś). Kolejny postój to Orlen w Olecku. Tam stanęliśmy na naprawdę długo, ale z perspektywy czasu myślę, że to była bardzo dobra decyzja. 40 czy 50 minut postoju. Przemek zjadł 3 zapiekanki. Ja prawie 2. Do tego cola, herbata, sok pomidorowy, woda… Istna mieszanka wybuchowa. Odpoczęliśmy, ubraliśmy się troszkę cieplej i ruszyliśmy dalej. Przed nami 130 kilometrów bez żadnego sklepu czy chociażby stacji benzynowej. Lubię jeździć jak jest ciemno. Mam wrażenie, że jadę wtedy szybciej niż za dnia i tu było podobnie. Na 140 kilometrów do mety coś zaczyna mi chrobotać w pedale. Czuję wibracje pod butem i głośny, uciążliwy dźwięk. Jadę tak dłuuugo. Jeszcze nie wiem, że jak wsiądę w poniedziałek na rower, pedał odpadnie z osi… Zatrzymujemy się pod latarnią. Okazuje się, że pedał nie kręci się w ogóle na ośce. No nic, jedziemy dalej. Jakoś to będzie. Następny postój to Mikołajki. Do końca już „niedaleko”, jakieś 80 kilometrów. Jak na złość na Orlenie dali piec do czyszczenia i jedyne czym możemy się posilić to hotdog. Nie jem ich na co dzień, ale w czasie GLG smakowały wybornie! To był kilkuminutowy postój. Lecimy dalej, a końcówka ma być zdecydowanie „z górki”. Jak się chwilę potem okazuje, nie do końca tak jest. Fakt, ostatnie kilometry to już asfalt, ale… sporo do góry, a nogi już przecież mocno zmęczone. Kilka razy krzyczę do chłopaków, że po co tak zasuwacie, skoro przed nikim już nie uciekamy i nikogo sami nie mamy możliwości dogonić. Luzują tempo na jakieś 20 sekund i znów jest ogień piekielny. Wstaję w korby, kręcę, luzuję i doganiam. I tak wielokrotnie. Było mi już naprawdę ciężko.

Przyznam Wam, że w trakcie wyścigu zastanawiałem się jak to wszystko się potoczy, a zwłaszcza jak przebiegnie końcówka. Czy, któryś z chłopaków zaatakuje, czy może to ja odnajdę gdzieś zapasy i postanowię odjechać? Szybko jednak otrzeźwiałem tłumacząc sobie, że nie po to jedziemy razem blisko 500 kilometrów, żeby ktoś z naszej trójki takie cyrki odstawiał.

Po dojechaniu na metę, chwila na odsapnięcie, pamiątkowe zdjęcie i każdy się rozszedł w swoim kierunku. Znaczy tak, chłopaki do domku, a ja już miałem iść na pakę do busa (nie wiem czy bym to przeżył, bo było już naprawdę zimno + spory wysiłek za mną) a tu kochany Mariusz Lickiewicz zaproponował mi swoje wyrko (spokojnie, Mariusza wtedy nie było w pokoju :D) i możliwość wzięcia prysznica. Nigdy Ci tego nie zapomnę!

4 godziny snu, potem kilka h nic nie robienia i ruszyłem busem do domu. W międzyczasie przerwa na pizzę, ale przyznam szczerze, że myślałem, że nie dojadę…

Tak „w telegraficznym skrócie” wyglądał mój debiut w Ultra. Czy będzie powtórka? Przyznam, że po debiucie w biegowym maratonie, który miał miejsce w Berlinie po dobiegnięciu do mety powiedziałem, że to nie był mój ostatni maraton. Tutaj na mecie GLG nie złożyłem takiej deklaracji, że będą powtórki…zrobiłem to 2 dni później

Wielki podziękowania:

Dla mojej Edyty za motywację i te wszystkie smakołyki na trasę

Dla Grześka i Przemka za naprawdę fajną przygodę w mocnym tempie

Dla Janka, który od 11:00 w piątek do 6:00 w sobotę był niczym anioł stróż i smsowo informował o przebiegu rywalizacji, stratach i przewagach

Dla Mariusza za to wyrko i prysznic i późniejsze pogaduchy

Dla  Eldo, za jego opowieści i wszystkie argumenty, które zainteresowały mnie tematem długodystansowych gravelowych imprez

Dla Pawła  najlepszego Fizjo pod słońcem!

Dla Jagody, która taktykę żywieniową rozpisała bezbłędnie!

Dla Wojtka za ustawienie odpowiedniej pozycji (choć z trzepacko długą sterówką )

Dla organizatorów Pawła i Filipa

Great Lakes Gravel kończę z czasem 21:42:32 (czas ten uwzględnia wszystkie przerwy, bez przerwa samej jazdy wyszło poniżej 20 godzin) na miejscu 4 OPEN, co było dla mnie mega zaskoczeniem, bo planowałem zakończyć start w pierwszej 20. Wyścig ukończyło 205 zawodników i zawodniczek. Blisko setka skończyła z DNF. To pokazuje jak ciężki był to wyścig.

Pora na odpoczynek i planowanie przyszłego sezonu.

Dzięki za uwagę!
Marcin